Gdybyś urodził się na Dominikanie. Ich życie, praca i nauka
Co trzecia osoba nie ma pracy, przeciętna pensja nie przekracza 500 dolarów, choć tutejsi twierdzą, że częściej nie przekracza nawet 300. Edukacja zaczyna się w wieku 6 lat i trwa do uzyskania pełnoletności. Dopiero wtedy przeciętne dziecko ma szansę spełnić swoje największe marzenie. Dostać pracę w hotelu. W jakimkolwiek charakterze, za jakąkolwiek pensję.

Zgodnie z zapowiedzią wydostałem się z wygodnego hotelu i ruszyłem w głąb wyspy, aby poznać trochę lepiej choć – umówmy się – i tak pobieżnie tutejszą kulturę. Najbliższe trzy publikacje będą temu poświęcone. Warunki podróży nie były najlepsze. Ale klimatyczne.

Bieda. To słowo określa status życia przeciętnego dominikańczyka.

Być może w miastach jest inaczej, ale poza nimi – wszyscy bez wyjątku – patrzą na ciebie jak na kogoś, kto mógłby im dać trochę pieniędzy. Tu każdy ich potrzebuje. Przypadkowe spojrzenie na kogoś i masz pewność, że za chwilę usłyszysz „one dolar, please?”.

Gdyby porównać stan życia Polaków i Dominikańczyków to my żyjemy w raju. Ale to oni potrafią cieszyć się tym co mają. Nie zauważyłem, ani nie rozmawiałem z nikim, kto by narzekał, zgodnie z dewizą – jest beznadziejnie, ale stabilnie.

Szkoła. Mała, zniszczona budka z kilkoma stolikami. Więcej im do szczęścia nie trzeba.

Zastanawiam się, czego bardziej uczy się to dziecko. Przedsiębiorczości czy posłuszeństwa?

Praca w hotelu, praca na recepcji, praca gdziekolwiek. O studiach raczej nie myślą, choć oczywiście niektórym się marzą i spełniają to marzenie. Później. Wielu najpierw decyduje się na pracę, dopiero później kontynuuje naukę.

Don’t worry, be happy.

Kiedy pytałem o to, jakie możliwości rozwoju daje im życie tutaj, usłyszałem w odpowiedzi:
– Mamy duże możliwości. To kraj wielkich możliwości!
Całkiem amerykańskie podejście.
Górują nad nami, bo nie muszą narzekać na pogodę, brak pracy jest normą, ale nie przepadają za swoim rządem. Twierdzą, że jednym z największych problemów Dominikany jest korupcja. Na drugim miejscu stawiają dostęp do narkotyków. Ich wyspa jest strefą tranzytową pomiędzy Ameryką Południową a Miami. Mimo że narkotyki są tu całkowicie zakazane, zdobycie ich jest kwestią jednego wyjścia na plażę. Zawsze zaczepi cię ktoś, kto ma coś do sprzedania.
Ceny w sklepach są niskie. Oczywiście zależy dla kogo i gdzie kupujesz. Na mieście jesteś w stanie zjeść nawet i za dolara, choć ja jeszcze nie miałem odwagi. Za kilka batoników zapłaciłem trzy dolary, z kolei w miejscach przeznaczonych dla turystów zwykły Snickers może kosztować nawet 5 dolarów.
Biznes turystyczny kwitnie, powstają nowe hotele, których budowa nie jest zbyt droga, bo praktycznie każdy jest pod strzechą. Nie znajdziesz tu wielkich molochów, znanych choćby z Egiptu. Hotele nie dzielą się na większe lub mniejsze, jak już to na te, które zajmują większy teren. Wszelkie wycieczki są bardzo drogie, chyba droższych nigdy nie widziałem. Zwyczajna wycieczka gdziekolwiek kosztuje ponad 100 dolarów, co skłania mnie do szukania możliwości udania się w rejs u rybaków. Z nimi zawsze można się dogadać. Mimo tego każdego tygodnia sprzedaje się dziesiątki tysięcy takich wycieczek. Przemiły Nelson z biura, które ma oddział w moim hotelu, powiedział, że każdego tygodnia wysyłają 11 tysięcy turystów na wycieczki. 11 tysięcy razy 100 dolarów razy 50 tygodni w roku daje nam jakieś kilkadziesiąt milionów dolarów obrotu. I to tylko dla jednego z setek biur. Faktycznie są tu możliwości, ale dla tych nielicznych, bo przeciętny młody dominikanin rodzi się w biedzie, żyje w biedzie i jest uczony, że jego celem jest przetrwać. Byle jak, byle w dobrym humorze.
c.d.n…